W krainie „Baśni tysiąca i jednej nocy” – Palermo cz. 2

               Ostatni wpis o Palermo zakończyłam na odnalezieniu sposobu na polubienie się z miastem. Przyznaję się bez bicia, że kolejnego poranka miałam poważne wątpliwości, czy to w ogóle jest możliwe. Zastanawiałam się, jak można żyć, kiedy słońce pali tak, że ma się wrażenie, jakby wdychało się ogień piekielny. Nie poddałam się jednak i wyszłam w żar, w końcu nie po to przebyłam tyle kilometrów, żeby cały dzień spędzić w czterech ścianach.
Krok za krokiem, dosłownie poczłapałam do kościoła Martorana, czyli Santa Maria dell’Ammiraglio, żeby zobaczyć tamtejsze słynne mozaiki. Nie przewidziałam, że w niedzielę zwiedzanie kościoła nie będzie łatwe, a w zasadzie niemożliwe. Weszłam tylko na chwilkę do przedsionka i nie chcąc przeszkadzać w nabożeństwie, zadowoliłam się mozaikami, patrząc na nie z daleka. Szkoda, ale może jeszcze kiedyś będzie okazja przyjrzeć im się z bliska. Przepiękne mozaiki to nie jedyna rzecz, z jakiej słynie ten niewielki kościół. Tutejsze siostry benedyktynki to prekursorki tworzenia owoców z marcepanu. Kolorowe owoce, które nie sposób rozróżnić od prawdziwych, kuszą z niemal każdej wystawy i można je zakupić w każdej dobrej palermitańskiej cukierni. La frutta martorana tradycyjnie wyrabiana jest w okolicach dnia Wszystkich Świętych, ma to związek z  pewną legendą. Otóż siostry mieszkające  w tutejszym klasztorze słynęły z uprawiania ogrodu owocowo-warzywnego, uznawanego za  najpiękniejszy w całym Palermo. Jego sława  dotarła  do samego biskupa, który  zapragnął zobaczyć ten niezwykły skrawek ziemi na własne oczy. Niestety wizyta przełożonego miała się odbyć  na początku listopada, kiedy to na drzewach nie sposób uświadczyć już żadnych owoców. Sprytne siostrzyczki postanowiły więc ulepić owoce i warzywa z marcepanu, pomalować je tak, żeby jak najbardziej przypominały prawdziwe i powiesić je na drzewach oraz porozkładać na grządkach. Marcepanowe arcydzieła są oryginalną, lokalną pamiątką, jaką warto przywieźć z Palermo. O ile oczywiście obdarowani lubią smak marcepanu 😉.
Santa Maria dell’Ammiraglio
Tuż obok Santa Maria dell’Ammiraglio stoi niewielki i niepozorny kościół św. Katalda. Z zewnątrz zupełnie nie przypomina katolickiej świątyni, wybudowany jest bowiem w stylu łączącym elementy architektury romańskiej i arabskiej, zwieńczony jest trzema niewielkimi, czerwonymi kopułkami. Świątynia powstała w czasach normańskich, kiedy w  Palermo powszechne było czerpanie inspiracji z kultury arabskiej. W jego wnętrzu znaleźć można oryginalnie zachowane nagie ściany, pozbawione ozdób oraz ołtarz.
Kościół św. Katalda
Tego dnia postanowiłam odwiedzić konkretne miejsce, w zasadzie była to jedyna rzecz, którą musiałam zobaczyć w Palermo. Chodzi mi o Katakumby Kapucynów. Decydując się na wizytę w tym miejscu, liczyłam się z tym, że może ona dostarczyć ogromną dawkę emocji, ale nie spodziewałam się aż tak silnej reakcji z mojej strony. Robienie zdjęć w katakumbach jest zabronione, więc nie mam żadnego. Nie tylko ze względu na zakaz, ale też z szacunku do osób, które i tak mają wystarczająco zakłócony swój wieczny odpoczynek. Poza tym, kto kiedykolwiek był  w  miejscu tego typu, na pewno przyzna, że takie zdjęcia nie są najlepszą pamiątką z wyjazdu. Katakumby podzielone są na korytarze. W pierwszym od wejścia widzimy zmumifikowanych mężczyzn, w kolejnym spoczywają panie w różnym wieku, te bardziej leciwe i panny, pochowane w sukniach ślubnych. Widok młodych dziewcząt dosłownie mrozi krew. Dużym wstrząsem były dla mnie zabalsamowane zwłoki dzieci, w jednej z wnęk, ale największe wrażenie robi jedna, niewielka trumienka pośrodku korytarza rodzinnego. Spoczywa w niej maleńka Rosalia Lombardo, zwana „La Bella Addormentata”, czyli Śpiąca Królewna. Dziewczynka była córką wpływowego obywatela Palermo, zmarła 6 grudnia 1920 r., kiedy balsamowanie zwłok było już zakazane. Wokół jej historii urosło wiele legend. Według jednej z nich maleńka Rozalia zachorowała na  zapalenie płuc i została otruta, żeby w spokoju zasnąć na wieki. Spotkałam się też z teorią, jakoby matka dziewczynki chciała po jej śmierci zachować ją jak na dłużej przy sobie. Jaka jest prawda? Wiadomo jedynie, czego użyto do mumifikacji Rozalki, a to za sprawą odnalezionych zapisków samego Alfreda Salafii, który zajmował się balsamowaniem jej ciała. Maleńka Rozalia wygląda, jakby po prostu zasnęła i za chwilę miała wstać i wrócić do codziennych psot i zabaw. Wprost nie mogłam oderwać od niej wzroku, od spokojnej buźki z zamkniętymi oczami, od kokardy zawiązanej na włosach. Po takim widoku resztę korytarzy przeszłam bezwiednie, myśląc o tej małej dziewczynce, którą widziałam przed chwilą. Po wyjściu z podziemi zwyczajnie się rozpłakałam i do końca dnia przed oczami miałam buzię maleńkiej Rozalii Lombardo, która została tam, w korytarzu Katakumb Kapucynów. Jedno wiem na pewno, to miejsce nie pozostawi nikogo obojętnym, może być ogromnym przeżyciem, a nawet wstrząsem. We mnie wywołało emocje tak silne, że na pewno nie wybiorę się tam z kolejną wizytą, ale nie znaczy to, że Wam nie polecam jego odwiedzenia, wręcz przeciwnie. W mojej opinii jest to bardzo cenne doświadczenie, którego jednak wolałabym nie powtarzać.
Klasztor Kapucynów – w katakumbach nie  wolno robić zdjęć
Kolejne dwa dni spędziłam poza Palermo, ale po kilku przygodach, które opiszę Wam w osobnych postach, zdecydowałam się pozostać w mieście i pozwiedzać trochę tutejsze targi. Jak już pisałam w poprzednim poście, najbliżej miałam do gwarnego i kolorowego Ballarò. Przeszłam przez niepozorną bramę i już byłam na targowisku. Kupić tu można dosłownie wszystko – owoce,  warzywa, ubrania, sery, wędliny, przyprawy, mięsa, ryby, świeże owoce morza i ślimaki. Festiwal smaków, kolorów i zapachów. Dosłownie kręci się od nich wszystkich w głowie. Szłam w tłumie, wśród głośnych nawoływań sprzedawców, zachęcających do zakupu ich towaru, czy po prostu dyskutujących między sobą. Kupiłam sobie nawet śniadanie –  sałatkę ze świeżych, sezonowych owoców.  Obiecałam sobie, że wrócę tu jeszcze na coś bardziej konkretnego i świeżo wyciskany sok z granatów. Sałatka owocowa, choć  pyszna, to jednak za mało jak na najważniejszy posiłek w ciągu dnia. Przejrzałam więc szybko, co reszta sprzedawców ma mi do zaoferowania i zaszyłam się w jednej z zacienionych, cichych uliczek, żeby poszukać czegoś do jedzenia. Zajrzałam też na szybko do kościoła del Gesù, ale dosłownie na chwilkę, wystarczającą jednak, żeby dojrzeć bogactwo i kunszt zdobień. Zdołałam też pstryknąć kilka zdjęć z  przedsionka, mam więc dowód na to, że nie zmyślam. Świątynia powinna być znana wielbicielom Giuseppe Tomasiego di Lampedusy, który opisał ją w swojej powieści „Lampart”.

Na Ballaro można kupić dosłownie wszystko
Wnętrze kościoła del Gesu


Następna na trasie była Vucciria, więc od  razu skierowałam się w tamtym kierunku, ale bardzo zaciekawił mnie kościół św. Dominika, z charakterystyczną dla całej Sycylii barokową fasadą, będący miejscem pochówku wielu wybitnych Sycylijczyków. Swoje miejsce znalazł tu Giovanni Falcone – sędzia znany z bezkompromisowej walki z mafią sycylijską, zmarły tragicznie w zamachu bombowym. Jego nazwisko jest symbolem walki z przestępczością zorganizowaną. Grób sędziego przykuwa uwagę za sprawą licznych kartek, listów, laurek z podziękowaniami za jego postawę i walkę, za którą zapłacił najwyższą cenę. Po wyjściu z San Domenico udałam się w końcu na pobliską Vuccirię, ale po chwili stwierdziłam, że wolę przychodzić tutaj wieczorem, kiedy na niewielki placyk zapełnia się ludźmi – wszyscy doskonale wiedzą, że serwują przepyszny street food: świeże owoce morza, arancine, caponatę i wiele, wiele innych lokalnych specjałów przyrządzanych na oczach zamawiających.

San Domenico
Grób Giovanniego Falcone
Wieczorny street food na Vuccirii

W ciągu ośmiu dni spędzonych w Palermo znalazłam nawet swoje ulubione miejsce, gdzie przychodziłam odpocząć czy też popisać trochę o wrażeniach minionego dnia. O każdej porze, na placu obok kościoła św. Anny czekała na mnie pusta ławka, na której mogłam przysiąść i zregenerować siły patrząc na podniszczoną barokową fasadę. Trochę było mi przykro, że zgodnie z  kartką wiszącą na drzwiach przez cały sierpień kościół miał być zamknięty, bo chętnie zajrzałabym do środka. Ostatniego dnia, po powrocie z Monreale od razu pobiegłam na swoją ławkę. Chwilę później przyszedł ksiądz i jakby ignorując wiszącą na  drzwiach kartkę, otworzył kościół i wszedł do środka. Siedziałam na placu i wahałam się, czy wejść do środka, czy lepiej tego nie robić. Uchylone drzwi jednak zachęciły mnie do zerknięcia. Nieśmiało wsunęłam się do przedsionka i szybko przeszłam dalej, chcąc zobaczyć jak najwięcej, zanim mnie wyproszą i zamkną drzwi na głucho. Część kaplic była w remoncie, ale kościół okazał się  równie piękny w środku co i na zewnątrz. Dodatkowego uroku dodawało mu popołudniowe słońce wpadające przez górne okna i oświetlające główną nawę. Do tej pory nie dowierzam, że udało mi się znaleźć we właściwym miejscu o właściwej porze 😉.

Kościół św. Anny


Pomimo pierwszego wrażenia i chęci ucieczki z Palermo zaraz po przyjeździe, udało mi się polubić to miasto, nawet bardzo. Najbardziej podobało mi się wieczorami, kiedy nieco pustoszało i zwalniało rytm, cichł wszechobecny gwar, a na ulicach można było spotkać głównie jego mieszkańców. Wtedy najprzyjemniej spacerowało się jego ulicami, bez pośpiechu. Wbrew temu, co wydawało mi się pierwszego dnia, czułam się tu bardzo bezpiecznie, nawet późnym wieczorem. Dziś chyba najbardziej tęsknię właśnie za porannymi wizytami na Ballarò i wieczornymi posiłkami na Vuccirii. Może nie  zobaczyłam wszystkiego, co polecają  znane przewodniki, ale Palermo nie jest miastem, przez które można po prostu przebiec, odhaczając miejsca warte obejrzenia. Tutaj najlepiej na chwilkę się zatrzymać i mieć oczy szeroko otwarte.
Po ośmiu dniach wyjechałam stąd ze łzami w oczach i postanowieniem powrotu. Skoro już się polubiliśmy, muszę zobaczyć resztę atrakcji 😊


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *