Dwa lata temu zdecydowałam się po raz pierwszy odwiedzić Włochy zimą. Bardzo podobało mi się samodzielne odkrywanie Italii i po pierwszym solowym wypadzie do Umbrii, postanowiłam uciec do Włoch z zimnej Polski 😉. Nie określałam celu, ani konkretnego terminu i w tej kwestii zdałam się na wyszukiwarkę tanich lotów. Wybór padł na Bolonię, termin – połowa lutego, okolice dnia świętego Walentego. Od razu zaczęłam szukać informacji, dokąd mogę wyskoczyć na jednodniowe wycieczki ze stolicy Regionu Emilia-Romagna. Ostatecznie zdecydowałam, że pojadę do Wenecji (akurat wtedy miał zaczynać się słynny wenecki karnawał) i do Werony (pokażcie mi bardziej odpowiednie miasto do zwiedzania w Walentynki 😉). Chciałam też zobaczyć kawałek Bolonii, ale dłuższego zwiedzania miasta w planach nie miałam. Mimo to, przed wyjazdem wielokrotnie śniło mi się, że nie zdążyłam tam zobaczyć niczego, a Bolonię oglądałam tylko przez szybę autobusu jadącego z lotniska 😉.
|
Bolonia nocą |
|
Canal Grande |
|
Dom Julii w Weronie |
Wylot z Polski miałam o dość wczesnej porze, więc piątkowe popołudnie przeznaczyłam na spacer ulicami Bolonii. Po wylądowaniu i dojechaniu na dworzec kolejowy (oczywiście nie obyło się bez komplikacji – akurat trwała jakaś studencka demonstracja), uruchomiłam aplikację z mapą i… zaczęły się schody, a konkretnie ich poszukiwanie 😉. Po wstępnym zorientowaniu mapy okazało się, że powinnam przejść na drugą stronę torów. Ale jak? Przejście przez tory surowo wzbronione, na mandaty mnie nie stać. Górą też nie da rady, nie widziałam żadnej kładki dla pieszych. Mapa pokazuje, że tam właśnie powinnam pójść, skoro nie górą to może dołem? Bingo! Po 30 minutach błądzenia po dworcu kolejowym, znalazłam wreszcie przejście podziemne. Brawo ja! Nikt inny nie potrafi, mając mapę, zgubić się na stacji. Przynajmniej dokładnie poznałam jej rozkład, nie będzie problemów później 😉. Trasa prowadząca do hostelu, nie należała do przyjemnych. Okolica nie była miejscem idealnym na spacery, wręcz nie czułam się tam bezpiecznie, ale dzielnie dotarłam na miejsce, zostawiłam walizkę i wyruszyłam „w teren”. Nie mogłam pozwolić, żeby spełniły się dręczące mnie koszmary. Bardzo szybko dotarłam do centrum miasta i znalazłam się pod słynnymi wieżami. I co dalej? Na pewno jest tu wiele miejsc godnych uwagi, ale ciężko znaleźć je w piątkowy wieczór. Przyznam się, że jeśli chodzi o Bolonię, to pojechałam kompletnie nieprzygotowana. Przeszłam się jeszcze po najbliższej okolicy, na kolację zjadłam pospiesznie kawałek pizzy i wróciłam do hostelu. Następnego dnia czekała na mnie Wenecja.
|
Nocna Bolonia |
Pociąg do Wenecji odjeżdżał dość wcześnie rano, a ja mając w pamięci wydarzenia minionego wieczoru, wyszłam z hostelu odpowiednio wcześniej. Chciałam na spokojnie kupić bilet i bez nerwów znaleźć właściwy peron. Podróż pociągiem regionalnym na trasie Bolonia – Wenecja trwa około dwóch godzin. Kiedy wjeżdża się do miasta wąskim przesmykiem, z daleka widać, jak piękna jest Wenecja i jak bardzo różni się od innych włoskich miast. Wysiadłam na stacji Santa Lucia, kupiłam mapę w kiosku – wolałam już nigdzie się nie gubić, a już na pewno nie w mieście pełnym kanałów. Po wyjściu z dworca stałam nad Canal Grande. Miałam prosty plan – nie tracić go z oczu, a jeśli już stracę to cały czas kręcić się w jego pobliżu. Ale wiadomo – plany swoje, a rzeczywistość swoje. Z mapą w kieszeni, zaczęłam kluczyć wąskimi uliczkami, wąskimi tak bardzo, że dwie osoby z trudem mogły się tam minąć. Cały czas starałam się trzymać blisko „głównego kanału” Udało mi się obejrzeć z daleka Ca’ d’Oro i wejść na dziedziniec jakiegoś budynku, ale do dziś nie mam pojęcia gdzie byłam 😉. Spacerowałam, przecinając mniejsze kanały i podziwiając widoki znane mi do tej pory tylko z fotografii lub filmów, mijałam nie tylko tłumy turystów, którzy tak jak ja przyjechali zobaczyć ten słynny karnawał, ale i wenecjan w pięknych kostiumach. Chętnie pozowali do zdjęć i pozdrawiali mijanych ludzi. W tak barwnym tłumie, bardzo szybko dotarłam do Ponte di Rialto. Przeszłam nim na drugą stronę Canal Grande i kierowałam się w kierunku Placu Świętego Marka. Tym razem wyjęłam już mapę z kieszeni, ale nie musiałam nawet na nią spoglądać, żeby wiedzieć, że idę we właściwą stronę. Im bardziej oddalałam się od Canal Grande, tym więcej mijałam osób w barwnych, karnawałowych strojach. W pewnym momencie usłyszałam radosny gwar – nie wiem kiedy udało mi się dotrzeć na Piazza San Marco. Na środku placu stały drewniane konstrukcje, zapewne przygotowane już na wieczorną uroczystość otwarcia karnawałowej zabawy, a pomiędzy nimi tłoczyli się turyści. Powoli obeszłam cały plac i poszłam poszukać wejścia do Pałacu Dożów (Palazzo Ducale) – to miejsce chciałam na pewno, a resztę, jak czas pozwoli. Przed wejściem zboczyłam jednak z kursu i chwilę stałam, patrząc na oddaloną od Wenecji wyspę, z dumnie górującą nad nią dzwonnicą. Przy okazji obejrzałam też słynny Most Westchnień (Ponte dei Sospiri). Ten najbardziej znany, obok Ponte di Rialto, wenecki most łączy Pałac Dożów z budynkiem dawnego więzienia. Dziś jest jednym z najbardziej romantycznych miejsc. Błędnie sądzi się, że wziął swoją nazwę od westchnień patrzących sobie w oczy, zakochanych par, przepływających pod nim na gondolach. Pochodzi ona od smutnych westchnień więźniów, którzy po raz ostatni spoglądali z mostu na Wenecję, w drodze do Sali sądowej. Trochę mało w tym romantyzmu, nie sądzicie? Wreszcie weszłam do Palazzo Ducale. Bogactwo zdobień w jego wnętrzach poraziło mnie już na klatce schodowej. Powoli przemierzałam kolejne sale, ale najbardziej zapadła mi w pamięć Sala Rady – ogromne pomieszczenie, ozdobione przepięknymi malowidłami. Dookoła stały drewniane ławy, na których można przysiąść i odpoczywając po długim zwiedzaniu i spacerach, cieszyć się pięknem tego miejsca. Trasa zwiedzania prowadzi także do więzienia i jego chłodnych cel, przypominających raczej ponure lochy. Stamtąd do pałacu wraca się przez wspomniany przeze mnie Most Westchnień. Przez chwilę poczułam się, jak ci nieszczęśnicy, którzy właśnie tu po raz ostatni widzieli swoje ukochane miasto. Zanim znalazłam się znów na Piazza San Marco, przeszłam jeszcze przez niewielki, choć piękny dziedziniec. Stojąc na placu, zastanawiałam się, co jeszcze mogę zobaczyć, ale przeraziły mnie długie kolejki i czas oczekiwania na wejście do wszystkich miejsc, które będąc w Wenecji trzeba koniecznie zobaczyć. Weszłam tylko na krótką chwilkę do Bazyliki św. Marka. Niestety nie mam żadnego zdjęcia, wewnątrz nie robiłam, a te pstryknięte na zewnątrz niestety wyszły nieudane, i to wszystkie ☹. Zrobiło się dość późno i musiałam powoli kierować się w stronę dworca. Nie mogłam zostać na wieczornej uroczystości, bo tak jak pisałam, podróż do Bolonii nie należy do najkrótszych, a ja musiałam jeszcze poszukać jakiejś pysznej, włoskiej kolacji. Bardzo żałuję, że nie podzielam zachwytów większości wielbicieli Italii nad Wenecją. Nie mogę odmówić jej piękna, ale nie zachwyciła mnie tak, jak na to liczyłam. Mimo tego, że nie zostałam na wieczornym pokazie sztucznych ogni, dzięki otwartości wenecjan i atmosferze panującej w mieście udzielił mi się karnawałowy nastrój.
|
Kanały i uliczki Wenecji |
|
Ca’ d’Oro |
|
Mewy to prawdziwe modelki |
|
Ponte di Rialto |
|
Zatłoczony Piazza San Marco |
|
Widoki z krańca Piazza San Marco |
|
Most Westchnień |
|
Powalające bogactwem wnętrza Palazzo Ducale |
|
Sala Rady |
|
Widok z Mostu Westchnień |
|
Dziedziniec Palazzo Ducale |
|
Karnawałowy Piazza San Marco, w tle kiepsko widoczna Bazylika |
Następnego dnia, akurat była to niedziela, wybrałam się do Werony – znanej wszystkim z szekspirowskiego dramatu „Romeo i Julia”. Po godzinie spędzonej w pociągu, spacerowałam już ulicami miasta. Po raz pierwszy, odkąd przyjechałam do Italii, w ten niedzielny poranek wyszło słońce, dzięki czemu przyjemniej spacerowało się w kierunku głównych atrakcji. Trochę martwiły mnie wozy policyjne na skrzyżowaniach, ale niezrażona, dalej szłam w kierunku Piazza Bra, na którym stoi Arena di Verona. Tam zrozumiałam, skąd tylu policjantów na ulicach. Zbliżał się 14 lutego, czyli Dzień św. Walentego, popularne Walentynki. Z tej okazji w mieście odbywał się Półmaraton Romea i Julii. Jak pech, to na całego. Arena była nie dostępna dla turystów – przez jej środek biegła trasa biegu. Ominęłam tłum uczestników tego sportowego wydarzenia, kibiców i turystów i skierowałam się w stronę Domu Julii. Znalezienie go nie stanowi większego problemu – co jakiś czas stoją widoczne kierunkowskazy, którędy należy iść. Na podwórku stoi posąg samej Julii. Przesąd mówi, że złapanie go za pierś przynosi szczęście. Sądząc po wytarciach, wszyscy turyści chcą mieć szczęśliwe życie. Biedna dziewczyna 😉. Można tu zobaczyć również słynny balkon, a jeśli ktoś zdecyduje się na zwiedzanie domu, można stanąć na nim i powiedzieć: „Romeo, Romeo! Czemuż ty jesteś Romeo?” Mnie najbardziej zaciekawiły ściany w bramie prowadzącej na to słynne podwórko – całe kolorowe, z uwiecznionymi imionami odwiedzających Dom Julii par. Przyszedł czas na dalszy spacer, w kierunku Piazza delle Erbe. Przejście przez plac stanowiło nie lada wyzwanie, najpierw trzeba było pokonać metalowe barierki oddzielające biegaczy od kibiców. Sam plac bardzo mi się podobał – ma „podłużny” kształt, przez co przypomina mi mniejszą wersję rzymskiego Piazza Navona. Po chwili krążyłam wąskimi uliczkami, z dala od trasy maratonu, w kierunku katedry. Plac katedralny w niczym nie przypominał znanych mi do tej pory placów tego typu – zwykły, nieduży parking przed kościołem. Przed wejściem do świątyni stoi ciekawa rzeźba przedstawiająca anioła. Niektórzy mówią, że jest przerażająca. Z racji tego, że była to niedziela, nie mogłam zwiedzić katedry – gdy tylko weszłam do środka, usłyszałam, że trwało nabożeństwo, w którym nie chciałam przeszkadzać. Niespiesznie udałam się nad rzekę Adygę i przeszłam na drugą jej stronę wzdłuż Ponte Pietra – jednego z dwóch zachowanych w Weronie mostów z czasów rzymskich. Przeszłam się kawałek wzdłuż rzeki i postanowiłam powoli wracać na dworzec. Wiedziałam, że dużo atrakcji jeszcze przede mną, ale nie miałam pojęcia ile zajmie mi spacer na stację i jakie przeszkody przyjdzie mi pokonać. Złą na siebie, że przyjechałam tak nieprzygotowana i nie przewidziałam, że może tu mieć miejsce takie wydarzenie, kupiłam lody na pocieszenie i wróciłam do Bolonii. Postanowiłam dać szansę miastu za dnia.
|
Arena di Verona i Piazza Bra |
|
Dom Julii |
|
Piazza delle Erbe |
|
Uliczki Werony |
|
Katedra w Weronie |
|
Widok na drugą stronę miasta z Ponte Pietra |
|
Urocze zakątki po drugiej stronie Adygi |
Po powrocie, udałam się na spacer słynnymi podcieniami. I tak szłam przed siebie, starą częścią miasta, trafiłam nawet na jakiś pchli targ. Wszystko za dnia wyglądało zupełnie inaczej (słynne wieże, Piazza Maggiore, podcienia), ale nadal nie czułam zachwytu. Pomyślałam sobie, że Bolonia, podobnie jak Wenecja, nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak się spodziewałam.
|
Bolonia za dnia |
Obiecałam sobie, że ponownie wybiorę się do każdego z miast odwiedzonych podczas tego krótkiego, zimowego wypadu. Jednak każde z nich zobaczyć po raz drugi z innego powodu.
WENECJA: Tak jak pisałam, nie mogę odmówić jej piękna i elegancji. Pewnie wpływa na mój odbiór miasta miała kiepska pogoda, zbyt krótki pobyt i tłumy ludzi, chociaż ci ostatni są tam zawsze. Dlatego szukam swojego pomysłu na Wenecję i odpowiedniego czasu na wyprawę, aby tym razem uniknąć rozczarowania.
BOLONIA: Podobnie jak w przypadku Wenecji, chyba wybrałam zły czas. Następnym razem pojadę tam latem. Wtedy podcienia są przyjemnym schronieniem przed upałem. Wdrapię się też na Torre degli Asinelli, bo jestem pewna, że miasto widziane z góry i skąpane w słońcu, skradnie moje serce.
WERONA: Tej po prostu mi mało 😉. Czuję niedosyt i złość, że pojechałam tam w kiepskim czasie. Poza tym idąc ulicami Werony, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że przypomina mi mój ukochany Rzym. Na ścianie jednej z kamienic dostrzegłam nawet wizerunek Wilczycy z Remusem i Romulusem.
Jak widzicie, nie zawsze oczywiste wybory okazują się słuszne 😉. Niebawem znów wybieram się na karnawałowo-walentynkowy wypad do Włoch. Tym razem celem jest Rzym. On nie zawiódł mnie nigdy 😊.